sobota, 31 lipca 2021

Człowiek - przypał.

Myślałam ostatnio, że może czas pożegnać się z tym blogiem. Bo pisanie mi tu nie za bardzo idzie, nie ważne ile razy obiecuję sobie, że zacznę to robić regularnie. Nie mam często najzwyczajniej w świecie czasu, a jeszcze częściej - nie mam po prostu natchnienia. 
A potem sobie przejrzałam kilka ostatnich postów i stwierdziłam, że ej, trochę mi się tych wspomnień nagromadziło przez te 5 lat istnienia bloga. Nawet się kilka razy do tych wspomnień uśmiechnęłam.

I w sumie ten post będzie trochę po to, żeby się pośmiać. Dokładniej - pośmiać ze mnie.

Bo ogólnie rzecz biorąc ja jestem, że tak powiem, człowiekiem przypałem. Naprawdę nie ma w moim życiu tygodnia, żebym nie popełniła jakieś gafy i nie zrobiła z siebie głupka. No taka jestem i już. Tak wygląda moje życie i już chyba dawno się tym pogodziłam.

Mieszkam w Holandii już cztery lata i do dzisiaj nie nauczyłam się języka niderlandzkiego. Nie żebym nie próbowała. Wręcz przeciwnie. Kupiłam nawet kilka książek do nauki, ściągnęłam aplikacje na telefon, starałam się słuchać holendrów mówiących w ojczystym języku i nic. Umiem tylko pojedyncze wyrażenia i różne takie... niezbyt przydatne rzeczy. Moimi jedynymi ulubionymi do tej pory jest coś, co brzmi jak "achtentachtych" (osiemdziesiąt osiem) i "hud kajke" (patrz uważnie). 
I przez to, że nie ogarniam za bardzo niderlandzkiego spotkało mnie kilka... cóż - patrząc z perspektywy czasu - śmiesznych sytuacji.

Na przykład:
Robimy z Małżem zakupy w jakimś markecie. Zwykle po płaceniu kasjerka pyta, czy wydrukować paragon. Będąc przekonaną, że to właśnie do mnie powiedziała, odpowiadam: "Nei" i odchodzę od kasy. Ale pani sprzedawczyni jakoś dziwnie na mnie tym razem popatrzyła. No nic, trudno, może znów się czymś uświniłam na twarzy. 
Och, ja naiwna!
Małż spytał, czy słuchałam co do mnie powiedziano przy kasie. 
- noooo... spytała, czy chcę rachunek...?
- Nie, Ada. Ona życzyła Ci miłego dnia. A Ty powiedziałaś "nie" i sobie poszłaś.

Achaaaaa. 

Sprawę komunikacji utrudnia też fakt, że jestem... trochę głucha. W sensie: słyszę jak ktoś do mnie mówi, ale nie potrafię czasami rozróżnić słów.

I innym razem jak byłam już w innym markecie to kasjerka powiedziała do mnie "goedenavond", które wymiawa się "hujeavon"/"hudeavon" (coś w tym stylu) i nie wiem jak, ale mój mózg przekształcił to na "bajnapel". I tak jej opowiedziałam. Najgorsze w tym jest to, że powtarzałam to przez jakiś czas, dopóki - znów - Małż mnie nie uświadomił, że robię z siebie debila. 

Na pytania w stylu: "Z keczupem czy musztardą?", "Z solą czy bez?" zwykle odpowiadam... "tak".

Ostatnio chyba jednak przebiłam sama siebie, gdy Moja Lepsza Połowa rzekła: "Kasia powiedziała, że zostało jej dziewięć gołąbków", ja zareagowałam "coooo? Foka ma dziewięć żołądków?". 
Ja... ja nawet nie wiem.

O!
Albo w zeszłym roku jak wracaliśmy z urlopu w Polsce zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w Niemczech. Małż zatankował, a ja poszłam zapłacić i przy okazji kupić coś do picia. Kobieta przy kasie coś do mnie mówiła, ja powiedziałam numer dystrybutora i tyle. Zapłaciłam i poszłam jeszcze do toalety. I jakie rzeczy podczas mojej nieobecności się działy! Ponoć ta sama kobiecina wyszła spanikowana z budynku bo ktoś zatankował i nie zapłacił! 

Tak, to byłam ja. 
Znów... Jak? Nie mam zielonego pojęcia.

W pracy też mi się często te przypały zdarzają. 

Raz na przykład podjechał do mnie jeden z szefów akurat, gdy kilka sekund wcześniej wepchnęłam sobie ukradkiem wielkiego cukierka do paszczy. Zadał mi pytanie, a ja z trudem wymamrotałam, żeby chwilę poczekał bo muszę zjeść.
Na szczęście zrozumiał.
Innego dnia rozkręciłam na przykład aferę bo zgubiłam telefon. Okazało się, że wcale nie zgubiłam. Leżał bezpiecznie w mojej osobistej szafce w szatni. Tylko nie zauważyłam go wcześniej bo wpadł mi do buta.

Zdarzyło się też tak, że w jakiejś restauracji chciałam zamówić naleśniki z ananasem. Kelner przyjmuje zamówienie i taka wynikła z tego rozmowa:
- For me pancakes with pineapple.
- With ananas?
- No, with pineapple.
 
Co po polsku znaczy:
- Dla mnie naleśniki z ananasem.
- Z ananasem?
- Nie, z ananasem.

Takie sytuacje zdarzają mi się naprawdę tak często, że Małż stwierdził, iż powinnam je zapisywać. I nawet zaczęłam, ale chyba nie starczyłoby mi wszystkich notesów świata. Więc sobie je napisałam tu żeby sobie za jakiś czas je przeczytać i się pośmiać sama z siebie. Nie ma nic złego w byciu czasami debilem jeśli nie robi się tym nikomu krzywdy. Gdy te sytuacje się działy to byłam tak bardzo zażenowana sobą, że chciałam się zapaść pod lód na Antarktydzie bo zwykła ziemia to było dla mnie za mało. Ale teraz już mi pozostało się z tego śmiać bo cóż... takim po prostu jestem człowiekiem. I całkiem mi z tym chyba dobrze. A jeśli nie dobrze to przynajmniej śmiesznie. 

sobota, 8 maja 2021

Szczęście.

 
Kilka lat temu zrobiłam sobie na fejsbuczku listę: "Szczęście to...". I niedawno wyświetliło mi się wspomnienie tej listy. Dziwne rzeczy na niej były, ale cóż, adekwatne do punktu w życiu, w którym aktualnie się znajdowałam. Dobre rzeczy były na tej liście. Wschody słońca oglądane przez szyby autobusów po nocce w pracy. Samodzielne życie. Czekolada. Ot, takie tam.

I teraz pomyślałam, że dobrze by było zrobić nową listę. Bo ja jestem w innym momencie, zmieniłam się też bardzo od tamtego czasu, cóż... jestem trochę innym człowiekiem niż byłam te pięć lat temu. Dlatego też...


Szczęście to:

Ostatni dzień w tygodniu kiedy musisz wstać o czwartej rano do pracy. Co z tego, że za tydzień trzeba będzie znosić to od nowa, ale ten piątek (albo czasami sobota), kiedy wiesz, że jutro możesz pospać trochę dłużej (chyba, że kot zdecyduje się zrzucić Ci lampę na głowę z szafki nocnej, ale to szczegóły) to coś niesamowitego. Dzień wtedy wydaje się taaaaaaaak długi i w końcu jest czas żeby coś zrobić. Nawet jeśli tym "czymś" będzie leżenie na kanapie chrupiąc wafelki śmietankowo czekoladowe i grając w Pokemony.
A przy okazji porannego wstawania to szczęście to też wschody słońca. Jestem z tej grupy ludzi, która uważa, że zachody są przereklamowane. Bo są. To o wschodzie dzieje się największa magia. Szczególnie jeśli znajdujesz się wtedy na plaży nad morzem (chociaż nie pamiętam, kiedy mi się to ostatnio zdarzyło). Mam wtedy wrażenie, że jestem jedynym człowiekiem na świecie. Że odkrywam tajemnicę, którą Ziemia chciała się podzielić tylko ze mną. W powietrzu aż migoczą iskierki właśnie tej magii. Nigdy nie czuję się tak bardzo spokojna i wyciszona, tak bardzo we właściwym miejscu i tak bardzo w zgodzie ze światem jak wtedy.

Szczęście to kot, który mimo, że czasami podły, to najczęściej jest jednak słońcem rozświetlającym te deszczowe dni. A tych dni jest bardzo dużo. Zawsze byłam totalną psiarą, miałam wymarzonego czworonoga, którego chciałam mieć, ale od kiedy mam naszego Pana Wąsatego to wiem, że to te  stworzenia są absolutnie moim odzwierciedleniem. Bo ja też nie lubię jak ktoś mnie rusza wtedy, kiedy nie mam na to ochoty. Jak mam ochotę na jakikolwiek kontakt to przychodzę sama. Lubię być spędzać czas w pojedynkę i łatwo się płoszę.
Ten moment, kiedy kot przychodzi do człowieka po odrobinę miłości lub po prostu zainteresowania, jest wyjątkowy. Pokazuje jak bardzo te stworzenie ufa swojego właścicielowi i to mnie też zachwyca za każdym razem.

Szczęście to książka, która po jej przeczytaniu, zajmuje specjalne miejsce w Twoim sercu i w głowie, to książka, o której myślisz przez następne kilka tygodni albo miesięcy i chcesz ją wręcz wciskać wszystkim na siłę bo była tak dobra, że cały świat powinien ją znać. Albo też taka, którą chcesz zachować dla siebie, zakopać jak największy skarb i ukryć bo masz wrażenie, że była właśnie dla Ciebie napisana. 

Szczęście to nowy kawałek Twojego Najulubieńszego Zespołu Na Świecie, w którym zakochujesz się od pierwszego przesłuchania.

Szczęście to przełamanie swoich strachów. Panicznie boję się dentystów, tak bardzo, że przez każdą wizytą stresuję się tak bardzo, że prawie mdleję. P A N I C Z N I E . A teraz stwierdziłam, że ej, Ada, masz już dużo lat, weź się ogarnij. I po każdej wizycie czuję się naprawdę szczęśliwa. I tak, jakbym mogła przenosić góry.

Szczęście jest wtedy, gdy w końcu nadchodzi ten dzień, że jedziesz na urlop do Polski i już przekraczasz granicę. I widzisz te ogromne ilości bilboardów i reklam i mimo, że bardzo Cię one drażnią to wiesz, że już niedługo będziesz w domu. To pierwsza wyprawa do Biedronki (naprawdę brakuje mi tego sklepu), to te dni, kiedy wiesz, że przez jakiś czas nie musisz nic oprócz odpoczywania. To spacery po znajomych okolicach. Lasy, wzgórza i doliny. Polskie książki w księgarniach. To Gdańsk. To wspominanie z Małżem pierwszych randek i miejsc, w których było się, kiedy dopiero się poznawaliście. To Castorama, w której kupił Ci pierwszego kwiatka, który nie był kaktusem. 
 

To McFlurry o smaku białej czekolady i malin.
To pierwszy słoneczny dzień od miesiąca i dwóch dni.
Świadomość dobrze wykonanej pracy. Nawet jeśli nie za bardzo się chciało i nie za bardzo miało się siły.
To kiedy przypadkiem przywalisz głową w skrzynkę pocztową, ale nie masz guza. Albo kiedy pudło kartonowe w pracy spada Ci na twarz, ale nikt tego nie widział. 
To pierwsza noc w świeżej pościeli. 
Gorący prysznic po ciężkim i zimnym dniu.
Przypadkowe spotkanie ze szkocką krową. Albo alpaką.
Pierwsza od pół roku wyprawa do księgarni.


Szczęście to "że obok Ciebie jest ktoś, a że mogło być nic. A jest wszystko".
Wspólne leniwe poranki, głupie rozmowy i czasami te mądrzejsze też, wspólne zasypianie i budzenie się. Kiedy możesz tak po prostu się przytulić bez słów. Kiedy daje buziaka w guza kiedy (jak wcześniej wspomniałam) przywalisz głową w skrzynkę pocztową.


A czasami szczęście to po prostu bycie. Możliwość doświadczania i odkrywania.   
Po prostu życie.

 

niedziela, 28 lutego 2021

Bieszczadzka noc.

Stwierdziłam dzisiaj, że z racji niedzielki, mogę znaleźć chwilę na napisanie posta na blogu.
A też z racji tego, że sytuacja w Polsce jest jaka jest (i zagramanicą również) to miło sobie powspominać trochę różne wyjazdy.
I głupie zachowania.
I czasami absolutny brak mózgu.
Większość moich znajomych już słyszała tę opowieść, ale jest kilka osób, które o niej nie słyszały. A poza tym - jak mi kiedyś na starość będzie szwankować pamięć to sobie wejdę tu i poczytam o tym, jak to było jak byłam młoda i niezbyt rozsądna. Jeśli tylko 

Otóż - jestem ogromną fanką gór. W Zakopanem było mi się kilka razy i góry tam zachwycają za każdym razem (szczególnie poza sezonem). Ale kilka lat temu mój (wtedy jeszcze nie) Małż zrobił mi niespodziankę, obudził pewnego dnia rano i powiedział "Pakuj się, jedziemy na wycieczkę".
I było naprawdę super. Jechaliśmy przed siebie, nie patrząc na godzinę, nie stresując się rezerwacjami bo żadnych nie mieliśmy, noclegów szukaliśmy na bieżąco, a w razie jego nie znalezienia, mieliśmy w bagażniku namiot i kołdrę.
Pewnego dnia wylądowaliśmy w Bieszczadach. Stwierdziliśmy, że fajnie by było chociaż raz wykorzystać ten przenośny dom, który ze sobą wozimy i spać jedną noc pod prawie gołym niebem. I tak znaleźliśmy polanę nad strumieniem. Całkiem opuszczoną, ale jednak widać, że ktoś tu kiedyś był bo na ziemi było miejsce na ognisko. Okej. Super. Obok płynie sobie przeuroczy strumyk, słychać jego ciągłe szemranie, komarów nie za dużo, gdzieś w trawie grają chrabąszcze. Nad strumieniem zobaczyliśmy ślady niedźwiedzia. Małego i dużego.
Było naprawdę ładnie.
Zaparkowaliśmy samochód w chaszczach, żeby nikt nie widział. Małż rozłożył namiot, rozpaliliśmy kontrolowane ognisko, upiekliśmy chyba nawet kilka ziemniaków i kiełbasek. Całkiem miły wieczór. 
Można się powoli kłaść spać.
I tak zaczęła się najgorsza noc mojego życia. Najstraszniejsza.
Otóż... Najpierw była burza. 
Ale daleko, nie ma się przecież czym przejmować, do nas nie dojdzie.
Potem jednak była coraz bliżej. 
A potem centralnie nad nami. 
W oddali słychać było łamanie gałęzi, wiatr i deszcz szarpał namiotem. I nami przy okazji. Błyski następowały w odstępie kilkusekundowym, a grzmoty były tak wielkie, że czułam jak wibruje ziemia pode mną.
Ale to przecież tylko burza, co nie? 
Nigdy w życiu tak się nie bałam. I nigdy nie będę w szoku jak wiele szczęścia mieliśmy, że żadne drzewo na nas nie spadło. (Później okazało się, że byliśmy w epicentrum jednej z największych burz, które się działy w Polsce w ostatnich latach)
Ale ta burza to nie wszystko. Niestety nie. 
Powoli mijała, a ja powoli przestawałam trząść się jak osika, a nawet bardziej. Jak liść w tornadzie. Jak wszystko w tornadzie. Chociaż nie wiem, czy w tornadzie coś się trzęsie? 
I już niby po wszystkim, zaczynam zasypiać, gdy słyszę ryk. Na pewno mi się przyśniło. Nie ma czym się przejmować.
Ale za chwilę słyszę jeszcze jeden. 
Cudownie. Po prostu c u d o w n i e .
Jakiś niedźwiedź postanowił złożyć nam wizytę bo prawdopodobnie wyczuł te pieczone ziemniaki, które... ZOSTAWILIŚMY W OGNISKU NIEDALEKO NASZEGO NAMIOTU, A NAWET KILKA KROKÓW OD NASZEGO NAMIOTU.
Na szczęście niedźwiedź nie zapukał do naszego namiotu żeby spytać, jak nam mija noc (czy niedźwiedzie mogą pukać? I czy to namiotu można pukać?) tylko poszedł dalej.
Więc odważny Małż postanowił wyjrzeć na zewnątrz, spojrzał w jedną stronę, potem w drugą i pobiegł do samochodu, KTÓRY STAŁ KILKA KROKÓW OD NAS, CZEMU WCZEŚNIEJ DO NIEGO NIE UCIEKLIŚMY??!!, a zaraz po nim ja. I tak spędziliśmy naszą noc czuwając w suchym wnętrzu samochodu i próbując nie wyglądać przez okna bo każdy kształt wydawał się być idącym wielkim zwierzem, który za chwilę spróbuje zjeść nas razem z samochodem.
O poranku niepewnie wyszliśmy z bezpiecznego miejsca, szybko spakowaliśmy namiot i ewakuowaliśmy się jak najszybciej mogliśmy z tego przerażającego miejsca.
 Mieliśmy wspinać się po górach, a cały dzień odsypialiśmy w szybko znalezionym miejscu noclegowym, a potem grając w monopol w jednej z ustrzyckich (ustrzykańskich?) knajp i jedząc całkiem dobre ciasto.
Ot, przygód się zachciało.

I wiem, że byliśmy trochę misiami (a tfu!) o bardzo małych rozumkach i teraz też wiem, jak powinno się zachowywać w takich sytuacjach, po tej nocy naoglądałam się i naczytałam dużo rzeczy na ten temat, żeby wiedzieć na przyszłość. Oczywiście nie mam zamiaru nigdy tego ponownie przeżywać, ale kto wie, co się w życiu może zdarzyć?



I jeszcze jedno. Być może nie zauważyłeś, ale po boku mam rubryczkę "Jestem tu" z odnośnikami, gdzie można mnie znaleźć. 
I tak - poza instagramem, pojawił się link do mojego sklepu. Tworzę sobie małe rzeczy z żywicy i postanowiłam założyć sklep, żeby zarobić na kolejne butle tego specyfiku. Są tam rzeczy przykładowe i ceny trochę z kosmosu, ale Etsy pobiera małą prowizję dlatego jest jak jest. Jednak jeśli napiszesz do mnie, to mogę zrobić taniej ;). Mogę zatopić Ci kwiaty w brelokach, podstawkach pod kubki, a nawet grzebieniach! Możesz wybrać kolor, produkt, a ja zobaczę, co mogę zrobić. 
Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger